BOHATEROWIE BLOGA

sobota, 11 czerwca 2011

Lista transferowa czyli o lojalności wobec diety poselskiej

Długie służbowe wyjazdy mają wady i zalety. Do niewątpliwych zalet należy możliwość załadowania do samochodowego odtwarzacza kilku dawno nie słuchanych płyt i delektowanie się nimi na przekór zupełnie nieautostradowym warunkom podróży. Do minusów zaliczam status politycznego ignoranta, który natychmiast po powrocie zostaje mi przypisany przez całą domową menażerię. Nie inaczej było tym razem – po prawie miesiącu spędzonym poza domem (stąd tak długa przerwa w naszym blogu), niejako od progu moje brwi uniosły się wysoko, niemal sięgając do nasady włosów. Powodem zdziwienia był przedziwny taniec, który uprawiała cała zwierzęca ekipa. Precious, Footsie, Kreska, Mamba (zazwyczaj asocjalna współlokatorka naszej sąsiadki Kreski), Tosca i Norma krążyły po pokoju pląsając w rytm bliżej nieznanego mi hymnu labradorów, nuconego przez Snorkla. Na zewnątrz kręgu tańczących zwierząt stało 5 krzeseł. Zanim zdążyłem spytać cóż to za chocholi taniec, Snorkel nagle przestał nucić i zakrzyknął „WYBORY!!!!”. W zwierzaki jakby piorun strzelił – rzuciły się do stojących krzeseł, każde do tego, które stało najbliżej. Gdy już usadziły się na swoich zdobytych miejscach, okazało się, że na środku salonu została na podłodze samotna Precious. Powiodła smutnym wzrokiem po zajętych bez wyjątku krzesłach i….jak nie wybuchnie płaczem! Rzuciłem w korytarzu walizkę i laptopa by, po drodze z wyrzutem spoglądając na Snorkla, utulić moje biedne maleństwo i przy okazji poznać reguły tej gry.
- Co się stało Preszulko? – zapytałem pieszczotliwie, tuląc Syjamkę do piersi.
- Jak to co…- wypłakiwała mi się w szyję. – Nie zdobyłam „jedynki”! – płakała dalej rzewnymi łzami Precious.
- Jakiej znów „jedynki”? – po raz kolejny uniosłem ze zdziwienia brwi.
- Oj, przestań udawać takiego jaskiniowca – żachnęła się Norma, patrząc lekko protekcjonalnym wzrokiem na szlochającą Precious. – Zwyczajnie przegrała wyścig i nie dostanie pierwszego miejsca na partyjnej liście wyborczej. Ergo – nie dostaje się do Sejmu. Miejsc jest zawsze mniej niż chętnych więc najsłabsi odpadają.
- Ok, rozumiem, czyli to taka forma „komórki do wynajęcia” albo „musical chairs” – kto nie złapie fotela poselskiego, ten odpada. Ale skąd wiecie, które krzesło oznacza którą partię? – spytałem, szczerze zaintrygowany.
- A jakie to ma znaczenie? – tym razem ze zdziwieniem odparła Footsie. – Przecież to nieważne z jakiej partii kandydujesz, bylebyś miał „jedynkę”. Inaczej nie dostaniesz się do Sejmu i klapa.
- No, ale przecież do Sejmu wchodzi się chyba po to, żeby realizować jakiś program! – żywo zaprotestowałem. Szczery śmiech, którym wybuchła cała menażeria, zbił mnie nieco z tropu. Nawet Precious przestała się mazać i turlała się ze śmiechu po podłodze, co chwila wskazując mnie łapą i próbując coś powiedzieć. Kolejna salwa śmiechu uniemożliwiała jej jednak konstruktywną przemowę. Gdy po dłuższej chwili nieco się wszyscy uspokoili, zlitowała się w końcu nade mną Tosca:
- Aż się boję myśleć, co by było, gdybyś wyjechał nie na miesiąc, ale na rok. Pewnie uraczyłbyś nas jakąś koncepcją rodem z science fiction – np. że Ministerstwo Infrastruktury zbuduje autostradę do Warszawy – mrugnęła okiem, budząc kolejną serię uśmiechów.
 - Jesteście cyniczni do bólu! – wyraziłem swoją skrajną dezaprobatę.
- Nie cyniczni tylko przystosowani – stalowym, zupełnie do niego niepasującym głosem odrzekł Snorkel. - Nie widzisz co się dzieje? Czekamy, kiedy ten od kota przejdzie do tego od piłki w zamian za „jedynkę” w jego rządzie.
- Tu już trochę przesadziłeś! – mruknęła Kreska.
- Może trochę – zgodził się Snorkel. – Ale tylko trochę . W dobie wszechobecnych transferów wszystko jest możliwe - zaznaczył dobitnie.
 - Chodź Precious – miękko powiedział Footsie. – Zagramy w Kalambury Polityczne to się odegrasz.
- Jakie znów kalambury? – spytałem rozbawiony inwencją moich upolitycznionych zwierzaków.
- Ooo, to proste. Choć właściwie zasady są proste, ale zwyciężyć jest trudno – mętnie wyjaśniła niczego nie wyjaśniając  Norma. Widząc moją zdumioną minę, uchyliła nieco więcej tajemnicy:
- Dostajesz, jak w normalnych kalamburach, na kartce nazwę partii politycznej i musisz za pomocą mazaka i kartki opisać jej program polityczny.
- Przecież to banalnie łatwe! Dajcie mi zagrać! – zadowolony, że już nikt nie nazwie mnie w moim własnym domu politycznym ignorantem, rozejrzałem się za mazakiem i blokiem rysunkowym.
- Nie gorączkuj się tak – ostudził moje zapały Snorkel . – Nie wolno używać symbolu krzyża i samolotu – rzucił z, jak mi się wydawało, złośliwym uśmieszkiem.
- To co? – Tosca zeskoczyła z krzesła i przyniosła plik karteczek z nazwami partii. – Precious, ty zaczynasz!
Wymówiwszy się potrzebą odświeżenia po podróży zniknąłem w czeluściach łazienki.  Puściłem gorącą wodę do wanny i stanąłem przed zaparowanym lustrem starając się narysować palcem coś, co symbolizowałoby różnice pomiędzy głównymi partiami. Po dłuższej chwili, zdenerwowany brakiem rozwiązania tej zagadki, wytarłem lustro z osiadłej na nim pary wodnej. Zamglone okazało się być nie tylko lotnisko w Smoleńsku.

wtorek, 3 maja 2011

Śluby Panieńskie czyli o ekonomicznej wyższości monarchii nad demokracją

Śniło mi się, że przemawiam na jakimś wiecu. Nie wiedzieć czemu, wiec odbywał się na warszawskim Krakowskim Przedmieściu, a ja co chwila dostawałem burzę oklasków, choć nawet nie zdążyłem do końca otworzyć ust. Obudziwszy się, skonstatowałem, że wprawdzie w rzeczywistości leżę w łóżku, ale pomimo to nadal co chwila słyszę oklaski. Zaciekawiony co też moja menażeria dziś wymyśliła, szybciutko znalazłem się w salonie.   Moim oczom ukazał się zapierający dech w piersiach widok – po rozłożonym czerwonym kocu przechadzała się krokiem profesjonalnej modelki  Precious, co chwila zatrzymując się i machając łapką w stylu naśladującym słynny „Royal Wave”, czyli królewski gest pozdrowienia dla poddanych.  Każdy taki przystanek i łaskawe skinięcie łapką wywoływało żywiołowe oklaski ze strony rozstawionej po obu stronach publiczności składającej się z Footsie, Snorkla oraz Normy i Toski – rodzinnie z nami powiązanych kotki syjamskiej i bokserki.
- A cóż to za pokaz mody? – spytałem z rozbawieniem w głosie.
- Zwariowałeś??? Jaki pokaz? – kompletnie zaskoczona Precious zatrzymała się dosłownie w pół kroku. – Przecież to próba generalna mojego ślubu!
- Ślubu??? – tym razem ja nie mogłem ukryć pełnego zaskoczenia. – Jakiego znów ślubu???
- No dobrze, chyba trzeba go wtajemniczyć – z politowaniem w głosie stwierdził Snorkel. – Otóż nasza Precious   przygotowuje się do iście królewskiego ślubu. Takiego, który przyćmi dzisiejszą uroczystość zaślubin Wiliama i Kate.
- Bardzo się cieszę i tak dalej… – zakpiłem.  – Ale któż to ma być tym wybrańcem? I jakimż to cudem ślub Precious ma być…hmmm…ślubem królewskim? – spytałem z zaciekawieniem.
- Nie bądź takim niedowiarkiem – obruszyła się Tosca. – Precious, jak samo jej imię wskazuje, jest niezwykle cenną panną na wydaniu. I, jako taka, w pełni zasługuje zarówno na królewskiego męża, jak i na iście królewski ślub.
- A co do mojego przyszłego męża, to jeszcze tajemnica – z zagadkowym uśmiechem wyszeptała Precious. – Mogę cię zapewnić, że pochodzić będzie z kręgów zbliżonych do arystokracji.
Nie umknęło mojej uwadze rzucone kątem oka przez Precious spojrzenie w kierunku Snorkla – labradora o, jakby nie było, arystokratycznym rodowodzie. Jak się okazało, nie tylko ja podejrzewałem Precious o pewną, nazwijmy to, słabość do Snorkla.
- Precious…. – z tajemniczą miną zagadnęła Footsie. – Czy ty aby nie masz u siebie w pokoju plakatu ze zdjęciem labradora? Wiesz, Kate powiesiła sobie plakat z Wiliamem i zapowiedziała, że zostanie jego żoną, więc może ty też masz jakieś plany co do…..
Nim zdążyła dokończyć zdanie, usłyszeliśmy daleki tupot nóżek Precious, która zawstydzona po różowe koniuszki uszu uciekła na poddasze. Wszyscy parsknęliśmy serdecznym śmiechem – gwoli ścisłości, wszyscy z wyjątkiem Snorkla, poruszonego tą  niespodziewaną informacją o potajemnym afekcie, którym darzy go syjamka. Zawstydzony, potarł łapą nos, chrząknął i z wymuszoną lekkością podjął próbę zmiany tematu:
- A ten ślub Wiliama i Kate to droga impreza była?
- No wiesz, droga – nie droga – żachnęła się, jak zawsze biznesowo analityczna, Norma. – Policzmy – zaczęła wyliczankę wyciągając łapę i po kolei wysuwając wypielęgnowane pazury. – Sama impreza to jakieś 40 milionów funtów. Roczne utrzymanie rodziny królewskiej to drugie tyle. Czyli w tym roku cały ten show będzie kosztował przeciętnego Brytyjczyka coś nieco ponad jednego funta.
- Tylko tyle? Mniej niż puszeczka karmy? – z zaskoczeniem wykrzyknęła Footsie.  
- A spodziewane wpływy z okazji samego ślubu – ciągnęła dalej Norma - to zdaje się 600 milionów funtów. Generalnie, całkiem opłacalny interes – podsumowała, wyraźnie w myślach rozważając czy na ewidentnym afekcie Precious do Snorkla i potencjalnym ich ślubie dałoby się wygenerować choć w przybliżeniu podobne dochody.
- Oj, Norma, przestań w kółko o tych pieniądzach gadać – przewróciła oczami z niezadowoleniem Tosca. – Nic już w tobie romantyzmu nie ma? Popatrz, jaka to piękna bajka.
- No, na pewno piękniejsza niż zamglone meetingi na Krakowskim Przedmieściu – z przekąsem zauważył Snorkel. – Przynajmniej jest w niej coś optymistycznego i radosnego, a nie jak w bajkach Andersena i braci Grimm - krwawo, okrutnie i źle się kończy.
- I tu się z tobą zgodzę – nieoczekiwanie stwierdziła Norma. – Popatrzmy obiektywnie: utrzymanie tego całego zamieszania na Wiejskiej kosztuje nas rocznie jakieś 550 milionów złotych czyli coś około 120 milionów funtów. Grubo licząc – trzy razy tyle co rodziny królewskiej w roku bez ślubów. A w zamian co dostajemy? – zawiesiła dramatycznie głos.
- Chyba retorycznie pytasz, prawda? – parsknęła Tosca. – Wolałabym jeden wypasiony ślub zamiast dwunastu żałobnych pikników tego od kota. Żeby chociaż karmę rozdawali czy coś….
- Chcecie powiedzieć, że marzy wam się powrót monarchii? – z powagą w głosie spytał Snorkel.
- Z ekonomicznego punktu widzenia trudno o lepsze rozwiązanie – z równą powagą odparła Norma. – Zamiast 460 posłów i 100 senatorów – jeden człowiek. A niech i zarabia sobie ze 100,000 złotych miesięcznie.  Trochę urzędników i, co najważniejsze, szybkość decyzji. Jak dla mnie – ma sens.
- Wszystko dobrze, ale kto miałby zostać takim królem? – spytała marszcząc brwi Footsie.
- Ja proponuję powszechne wybory. Ale obejmujące wszystkich mieszkańców – rzucił Snorkel z zagadkową miną
-  Rozumiem, że masz na myśli także nas – zwierzęta? – ni to spytała, ni to stwierdziła Tosca.
- Oczywiście! – zapalił się do swojego pomysłu Snorkel. – I tu widzę pewną szansę….- z triumfem w oczach lustrował nasze zainteresowane miny - ….pamiętajmy o 5 milionach kotów i 7 milionach psów! – zakrzyknął z błyskiem w oku.
- Ty myślisz, że uda się zebrać 12 milionów zwierzęcych głosów na jednego kandydata? – z powątpiewaniem zapytała Tosca.
- Dlaczego nie? – wtrąciła się Norma. – Ludziom się to nigdy nie uda, bo włączają swoje ambicje i emocje, a my potrafimy skupić się na tym co najważniejsze – na dobrej karmie i świętym spokoju.
- A gdyby tak wystawić kandydaturę Snorkla? – zaproponowałem z niewinną minką.
Snorkel po raz drugi dziś zaczerwienił się na chwilkę, ale szybko podniósł dumnie głowę i zaprezentował iście królewską postawę. Nie jestem pewien, ale wydawało mi się, że usłyszałem dochodzący z poddasza cichutki pisk „Snorkel na króla!”, Ale nie dałbym sobie głowy obciąć czy nie uległem omamom słuchowym. Zwłaszcza, że rozpętało się w salonie istne piekło – wszystkie zwierzęta zaczęły mówić na raz, oceniając szanse Snorkla w wyborach na monarchę naszego kraju. Zostawiłem ich więc w spokoju i cichcem wymknąłem się do pracowni by szybciutko sprawdzić ile kosztuje wypożyczenie smokingu. Ślub Jego Wysokości Snorkla z księżniczką Precious zaczynał być całkiem realną perspektywą.   

niedziela, 10 kwietnia 2011

„Perła w koronie” czyli o budowaniu granic w imię wolności

„Wstawaj!!! Goście jadą!!!!” – głos okładającej mnie ogonem po  głowie Precious nie pozostawiał cienia wątpliwości, że czas najwyższy zacząć nowy dzień. Zanim jednak zdążyłem zejść po schodach, moje uszy zaatakował utwór o harmonii i aranżacji bezdyskusyjnie lokującej go w głównym nurcie disco-polo. Szybko przebiegłem w myślach kilkusetpłytową bibliotekę i w żaden sposób nie mogłem sobie przypomnieć krążka, z którego mogłoby pochodzi to nagranie. Rzut oka na włączony w salonie telewizor rozwikłał tę zagadkę, jednocześnie jednak stawiając kolejne pytanie, które natychmiast zadałem zebranej przed odbiornikiem menażerii:
- Co was naszło z tą Telewizją Silesia? I co za goście jadą? – zapytałem, unosząc podejrzliwie brew.
- No nie żartuj, że nie pamiętasz – oburzyła się Footsie. – Przecież dzisiaj odwiedzają nas chomik Franek i kot Lulutek. Franek jest ze Śląska, ale mieszka z Lulutkiem w Krakowie. Lulutka dobrze przecież znamy, a  Franka jeszcze nie. Więc się przygotowujemy, żeby chłopaka odpowiednio przyjąć.
- Odpowiednio? – ni to spytałem, ni to się zdziwiłem. – Przecież chyba nie myślicie, że wszyscy Ślązacy od rana do nocy słuchają weselnych kawałków?
- A skąd u licha mamy to wiedzieć? – zaskoczony spytał Snorkel. – Co my niby wiemy o Śląsku? No tyle, ile leci w TV Silesia. A że tu w kółko grają disco-polo, to się wczuwamy w klimat. Precious już jakiś układ taneczny ćwiczy, żeby na młodziaku wrażenie zrobić – to mówiąc, wskazał łapą Precious, która na blacie kuchennym wyprawiała przeróżne hołubce w rytm muzyki.
Zanim zdążyłem w skrócie opowiedzieć wszystkim zwierzętom scenariusze filmów „Sól ziemi czarnej” i „Perłę w koronie”, zadzwonił dzwonek i po chwili w nasze progi wkroczył dumnie chomik Franek. Za nim, niczym szef protokołu dyplomatycznego podczas spotkań na szczycie, dreptała nasza sąsiadka Kreska, wyżliczka niemiecka. Na końcu zaś, z odpowiednio, jak na Krakusa przystało, zblazowaną miną wtoczył się Lulutek. Po formalnych przedstawieniach, wszyscy zasiedli na podłodze salonu.
- Franek, to ty jesteś w końcu Niemiec czy jak? – z właściwą sobie wrażliwością na poprawność polityczną zapytała Precious. – Bo ten od kota mówił, że wy jesteście Niemcy albo chcecie nimi być czy jakoś tak.
-  Jo by wom pedzioł…. – zaczął Franek, gdy bezpardonowo przerwał mu, w przeciwieństwie do Precious  wyczulony na używanie właściwe nomenklatury, Snorkel:
- Nie mówi się „pedzioł” tylko „gej” – sapnął dobitnie. Okrągłe ze zdziwienia oczy Franka spowodowały, że zapadła niezręczna cisza. Po chwili przerwała ją Kreska:
- To może ja, jako wyżeł niemiecki, spróbuję tłumaczyć…- nieśmiało zaproponowała nasza sąsiadka, której rodowodowe imię brzmi Heidi.
 - Co tu tłumaczyć?! – wyjątkowo gwałtownie zareagowała Footsie. – Przecież Franek chodził do polskiej szkoły, to na pewno może z nami rozmawiać po polsku.
- Pewnie, że mogę  – prostując się, czystą polszczyzną dumnie rzucił Franek. – Ale najpierw ustalmy: na imię mam Frank, nie Franek. 
- Dobrze, FRANK – z przekąsem odparł Snorkel. - To może nam wytłumacz, na czym polega cała ta zadyma z autonomią Śląska. Bo my już nie wiemy, czy w końcu mamy gościa z zagranicy czy rodaka.
-  Nie ma żadnej zadymy – my tylko chcemy, żeby podatki zostawały u nas, w szkołach można było mówić po śląsku i żeby wszystkie decyzje o nas zapadały u nas – spokojnie odpowiedział Fran(e) k.
 - Eeee tam – mruknęła Precious. – Jeszcze wam tylko brakuje bandy bulterierów i własnej waluty i macie samodzielne Państwo. A potem pogryziecie niemieckiego strażnika granicznego, poddacie się zaraz bez walki i Niemcy powiększą się o nowy obszar. Ten od kota tak mówi i coś mi się wydaje, że tym razem ma rację.
- Nieprawda!!!! – zaperzył się Fran(e)k. – Wcale nie chcemy iść do Niemców. My tylko chcemy w końcu się od was, Warszawiaków, oderwać! – zakrzyknął, jednocześnie nieco się zawstydziwszy . W końcu był u nas gościem.
- Ale policzyliście to wszystko dobrze? – pragmatycznie podszedł do sprawy Snorkel . – Naprawdę wam się to opłaci? Więcej oddajecie do Warszawy niż dostajecie z powrotem? – zapytał z zainteresowaniem. Wszyscy umilkli, ciekawi odpowiedzi Franka.
- No, tego to nie wiem, ale chyba tak – niepewnie odparł Fran(e)k.
- Dobra, nie ma sprawy – zawyrokowała Footsie. – To my tylko poprosimy o szczegółowe rozliczenie. Jak wyjdzie, że Gierek wpompował w Was więcej niż od Was wzięliśmy, to poprosimy o zwrot kaski i voila – jesteście wolni!
- A tak w ogóle – włączył się w dyskusję Lulutek – to co z ciebie Franek za Ślązak? Coś tam w tej gwarze mówisz, ale patrz: mieszkasz w Krakowie, twoja Pani mieszka w Krakowie, nawet twoją karmę produkuje się w Krakowie. Przyjaciół gdzie masz? Oczywiście – w Krakowie. I na co ci to wszystko? – zakończył Lulutek, z obojętną miną powróciwszy do skrupulatnego czyszczenia lewej łapy. Zapadła krępująca cisza.
- Chodź, Franek – powiedziałem ciepło do nieco zdezorientowanego gościa. – Zrobię ci porządne zdjęcie do paszportu.
- Jakiego paszportu???!!! – pisnął z przerażeniem w oczach Franek. – Po co mi paszport?
- Jak to po co? – udając zdziwienie spytała Precious. – Przecież jakiś czas musi minąć nim Unia Europejska was włączy do Schengen i będziecie mogli jeździć na dowód osobisty. Póki co, trzeba Ci będzie wyrobić wizę do Polski. No i zapomnij o naszej wspólnej wycieczce do Paryża – nie wiem czy dostaniesz tak szybko wizę francuską.
- O rany, nie pojedziemy do Paryża??? Ale ja chcę do Paryża!  – płaczliwie zaprotestował Fran(e)k.
- To my Ci radzimy po przyjaźni – zanim to się nie wyjaśni, siedź Ty, Franek, u nas w Krakowie, na polskim paszporcie – dobrotliwie podsumował dyskusję Lulutek. – A potem się zobaczy, zawsze sobie zdążysz „ślunskiego glejta” wyrobić.
No to chodźmy coś przekąsić! – rozładował atmosferę zadumy Snorkel, wymownie patrząc na mnie.
Rozdysponowałem karmę do misek i sięgnąłem do zamrażarki, zastanawiając się co zrobić dla siebie na obiad. Na szczęście bez trudu znalazłem paczkę klusek śląskich i mielone mięso na karminadle.   

niedziela, 27 marca 2011

Pójść z torbami, czyli o sztuce kupowania w drogich sklepach

Moje leniwe dosypianie w sobotni poranek należy do jednej z niewielu świętości, które Precious, Footsie i Snorkel starają się zazwyczaj szanować. Tym razem jednak o niechrześcijańskiej ósmej rano obudził mnie hałas nieustannie trzaskających drzwi wejściowych, podniesionych głosów i brzęczących monet.  Bardziej zainteresowany niż zeźlony, zszedłem na dół. Pod drzwiami kłębił się tłumek zwierząt – oprócz znanej trójki, w korytarzu dostrzegłem sąsiadkę Kreskę i labadorkę Sachkę, która przyjechała w odwiedziny do Snorkla aż z dalekiej Gdyni. Tym bardziej zaskoczyło mnie fakt, że, zamiast zajmować się swoim gościem, całemu zgromadzeniu ewidentnie przewodniczył właśnie Snorkel.
- Kasa policzona, ?! – spytał głośno. „Tak!!!” – odkrzyknęły chórem pozostałe zwierzęta.  – Czyli każdy ma 55 złotych – bierzcie więc torby i idziemy! – zakrzyknął. Szybko podbiegłem do drzwi blokując menażerii wyjście.
- Dobra – powiedziałem – zanim wyjdziecie chciałabym dowiedzieć się co tym razem wymyśliliście.
- To proste – wyręczyła Snorkla Sachka – idziemy sprawdzić, co można kupić za 55 złotych. Wygrywa ten, kto przyniesie największy koszyk.  
- Ale dlaczego akurat 55 złotych? – spytałem, spotykając się z szyderczym śmiechem całego zgromadzenia.
- Ty, jak zawsze, nic nie wiesz – prychnęła Precious.  – Nawet Sachka, mimo, że nie jest stąd, wie, że ten od kota poszedł na zakupy i wydał w jakimś sklepiku na Ochocie 55 złotych. No i powiedział, że to wina tego od piłki, że teraz jest tak drogo.
- Chwilka, przecież on mieszka na Żoliborzu, to po co pojechał na Ochotę? – mimo wczesnej pory, udało mi się błysnąć szybkim kojarzeniem faktów.
- Bo miał taką ochotę – wzruszył ramionami Snorkel. – Ważne jest to, że chcemy sprawdzić, czy faktycznie za 55 złotych można wypełnić tylko taki mały koszyczek.
- Do tego nawet sam nie umiał do niego zakupów wkładać – zaśmiała się Precious. – On tylko trzymał koszyk a ktoś inny go wypełniał. Ponoć do regału z nabiałem trafił za pomocą GPSa. Widać, że codziennie robi zakupy.
- A tak w ogóle, to co kupił? – spytałem, chcąc zyskać na czasie. Nie wiedziałem, czy ma zgodzić się na tę eskapadę, czy nie.
- Oj, takie tam podstawowe rzeczy – odpowiedziała Footsie. – Piersi z kurczaka, mąkę, dwa kilo cukru i coś tam jeszcze. Nic – podkreślam – nic dla kota nie kupił. – zakończyła dobitnie.
- Dwa kilo cukru??? – spytała Precious. – A kto codziennie zużywa dwa kilo cukru? Co on, bimber będzie pędził czy robił ciasto z piersi kurczaka?
- Koniec gadania! – zarządził Snorkel. – Torby w łapy i wychodzimy!
MINĘŁY DWIE GODZINY……..
- Już jesteśmy! – od progu zaanonsowały się zwierzęta. Każde z nich taszczyło ze sobą torbę, już na oko dużo bardziej wypchaną niż koszyczek z zakupów polityka, które zdążyłem w międzyczasie obejrzeć w Internecie. Po charakterystycznym logo na reklamówkach zorientowałem się, że w większości zakupy zrobiono w jednym z dyskontów.
- Ale czemu wybraliście „Biedronkę” – zapytałem.
- Jak to dlaczego? – zdziwiła się Footsie. Przecież ten od kota wyraźnie zaznaczył, że to sklep dla ubogich. A my się przyzwyczajamy – mam Ci przypomnieć naszą rozmowę na temat twojej przyszłej emerytury z OFE? – rzuciła z wyrzutem.
Podczas, gdy zwierzęta zaczęły porównywać ceny i zawartości swoich toreb, z zaniepokojeniem zauważyłem, że nie ma wśród nas Snorkla. Już miałem o niego zapytać, gdy otworzyły się drzwi i oczom naszym ukazało się gigantyczne pudło, popychane nosem przez labradora. Gdy zajrzeliśmy do środka, okazało się, że wypełnione jest prawie w całości różnymi nieznanymi produktami spożywczymi, których opakowania oznaczone zostały nazwami w języku naszych sąsiadów. Na nasze nieme zaskoczenie Snorkel, ledwo dysząc, odparł ze zdziwieniem w oczach:
- Nu szto tak smotricie, rjebiata? Pakupków wy nie widzieli? Kak wy chocieli tansze kupowac, na bazar nużno idci!


87799f8129ebbd85445496800240d46f

sobota, 19 marca 2011

„Bul nadzieji” czyli o szlachetnej ortografii słów kilka


Śniło mi się, że piszę w szkole dyktando. Co za horror! Obudziłem się z niemym krzykiem, nie mogąc sobie przypomnieć właściwej pisowni wyrazu „gżegżółka”. Ku mojemu zdumieniu, po otwarciu oczu głos nauczyciela dyktującego kolejne zdania rodem z horroru wcale nie milkł! Zaniepokojony stanem mojego umysłu zbiegłem szybko po schodach. Moim oczom ukazał się niecodzienny widok – pod kanapą, w rzędzie siedziała Precious, Footsie, Kreska (nasza urocza sąsiadka – wyżliczka niemiecka) i ich dawno nie widziany kolega – Baster, arystokratycznej postawy i manier wyżeł weimarski. Wszystkie zwierzęta w kompletnej ciszy i pełnym skupieniu notowały coś na kartkach, podczas gdy Snorkel z miną srogiego nauczyciela przechadzał się od ściany do ściany, głośno i dobitnie wyszczekując: „Jednoczymy się w imieniu całej Polski z narodem Japonii w bólu i w nadziei na pokonanie skutków katastrofy”.
- Co wy wyprawiacie? – zapytałem zdezorientowany. Zamiast konkretnej odpowiedzi usłyszałem syczące „ciiiiiiii”, po którym Snorkel bez zwracania na mnie najmniejszej uwagi, kontynuował dyktando. Zrezygnowany, wpełzłem do kuchni aby zrobić poranną kawę. Popijając ją wolnymi łykami, czekałem na zakończenie tej farsy. Gdy w końcu Snorkel zebrał kartki od całej, wyraźnie teraz rozluźnionej, czwórki, ponowiłem swoje pytanie o sens tej porannej zabawy.
- To nie zabawa – z poważną miną zakomunikowała Footsie. – Szykujemy się powoli do startu w kolejnej kampanii prezydenckiej – stwierdziła z dumą, a pozostali milcząco przytaknęli.
- Ale przecież to dopiero za 3 i pół roku! Poza tym co ma do tego dyktando, które tu sobie urządziliście? – spytałem ze zdziwieniem w głosie. Moje zdziwienie wywołało jeszcze większe zdziwienie całej menażerii:
- Zamiast pisać po nocach bloga i zalewać znajomych swoimi wątpliwej głębi przemyśleniami na fejsbuku, mógłbyś czasem obejrzeć jakieś wiadomości. Nie wiesz, że mamy w Polsce stan I Wojny Ortograficznej? – z wyrzutem spojrzał na mnie Snorkel.
- Jakiej znowu wojny? O czym wy mówicie? – moje zaskoczenie rozwijało się w postępie geometrycznym.
- Ten od polowań zastosował nowatorskie rozwiązania ortograficzne wpisując się do księgi kondolencyjnej w ambasadzie Japonii – z wyraźną dezaprobatą oświecił mnie Baster. – W efekcie ten od kota wyzwał go na pojedynek ortograficzny mówiąc, że w wyborach prezydenckich wszyscy kandydaci będą musieli pisać dyktando. Więc zaczęliśmy się przygotowywać, czas w końcu na zmianę rządów z ludzkich na zwierzęce – podsumował, ku wyraźnemu aplauzowi Precious i aprobacie pozostałych. Widząc mój niedowierzający wyraz twarzy, rzucił od niechcenia: - Napisał: „łączymy się w BULU i NADZIEJI”. Dokładnie tak – „u” otwarte i „j”. Dramat! – skwitował, patrząc kątem oka, czy jego lekko arystokratyczny akcent zrobił odpowiednie wrażenie na Kresce.
Zdrętwiałem. Cała moja walka o nieużywanie wulgaryzmów i poprawną polszczyznę mogła lec w gruzach! Z drugiej strony, jeśli dzisiejsze poranne dyktando, podyktowane (nomen omen) wizją walki o prezydenturę, miałbym zawdzięczać piastującemu najwyższy urząd, to czemu nie? W końcu liczy się efekt, a nie motywacja do jego osiągnięcia.
Obawiając się jednak, że niedostatki wiedzy naszego Prezydenta mogą u moich podopiecznych zaowocować spadkiem szacunku dla urzędu, zacząłem nieśmiało tłumaczyć tę sytuację:
- Słuchajcie, ten od polowań to stara arystokracja i szlachta, może on używa jakiegoś starocerkiewnosłowiańskiego dialektu i tam pisze się „nadziei” przez „ji”? – zaryzykowałem.
- Taaaa….- z przekąsem mruknęła najbardziej rodowodowa z nas wszystkich Kreska – ale jak widzę „bul” to aż mnie wszystko wewnątrz boli. Sąsiad, na żarty przez samo „ż” ci się zebrało?” – spojrzała na mnie z lekceważącą wyższością, kątem oka rejestrując zachwycony wzrok Bastera. – Z bólem muszę stwierdzić, że tego się nie da obronić.
- Dla równowagi – pisnęła Precious – Temu od kota wytknęli, że coś kiedyś napisał o „OBIATACH” zamiast „obiadach”.
- O czym? – spytał Snorkel – Może o „OPIATACH”, czyli pochodnych opium ? To i owszem, tłumaczyłyby jego stan umysłu i ducha w trakcie kampanii prezydenckiej – mruknął ze zrozumieniem.
- Chcecie mi powiedzieć, że ortografia to jakiś kompletny przeżytek i nikt już jej nie stosuje? – zaniepokoiłem się.
- Nie „nikt”, tylko politycy – sprecyzowała Kreska. – I dziennikarze – dorzucił Baster. Nawet ziomale od graffiti już wiedzą, że „HWDP” to akronim z gruntu ortograficznie niepoprawny. Natomiast lektura choćby barów, czyli ruchomych pasków w telewizyjnych stacjach informacyjnych potrafi budzić ortograficzną grozę.
- Może to kwestia wszechobecnego pędu i natłoku informacji? Piszą szybciej niż myślą? – zaczął teoretyzować Snorkel.
- Wiesz co? To zróbmy test – zaproponował Baster. Napiszesz najszybciej jak potrafisz: „Bez bólu zjem pięć porcji karmy w nadziei na szóstą”.
Snorkel z wywieszonym językiem spełnił jego życzenie. Gdy tylko skończył pisać wyrwałem mu kartkę z łapy, w obawie o możliwą kompromitację przed zaprzyjaźnionymi wyżłami. Niesłusznie.
Snorkel może spokojnie startować w kampanii prezydenckiej. W nadziei na uniknięcie bólu porażki, uczyniłem Footsie szefem jego komitetu wyborczego.

piątek, 11 marca 2011

„NIEKOTYZM” czyli kotka na gorącym dachu protekcji


Nic tak nie burzy spokoju poranka jak dźwięk naciskanych klawiszy laptopa podczas gdy właśnie nalewam sobie kawę. Oznacza on, że Precious najprawdopodobniej już wstała i teraz przechadza się po klawiaturze komputera starając się, w miarę możliwości, pozamykać wszelkie otwarte dokumenty. Czasami podejmuje też próbę komunikowania się ze mną za pomocą nowoczesnych mediów pozostawiając wiele mówiące stwierdzenia typu „kjgr;hae;ifdhhhhhhhh” . Tym razem jednak zaprzestała zwyczajowych hołubców klawiszowych i, wyraźnie zafascynowana, z uwagą przyglądała się ekranowi. Jak co rano, wyświetlały się na nim najświeższe informacje.

środa, 9 marca 2011

OFE, czyli co dalej z tą karmą?!


Po porannej porcji ćwiczeń gimnastycznych, polegających tym razem na próbie finalnego i ostatecznego pokonania rolki ręcznika kuchennego (to już trzecia rolka w ciągu ostatniego tygodnia!), zadowolona z uczynionych spektakularnych zniszczeń Precious wdrapała się na stojącą pod telewizorem wieżę hi-fi.
Swoim zwyczajem, stojąc na tylnych łapach i opierając się przednimi o ekran, przez dobrych kilka minut śledziła wiadomości przesuwające się na barze jednej z czołowych stacji informacyjnych. Uznawszy, że wie już dostatecznie dużo, by móc się wypowiadać na tematy polityczne, wróciła w podskokach na kanapę. Po drodze przebiegła, co miała permanentnie w zwyczaju, przez klawiaturę mojego laptopa wciskając niby przypadkiem klawisz "wyłącz". Jednoznacznie wskazała tym samym, że żąda także mojego udziału w dyskursie, któremu zamierzała właśnie przewodniczyć. Westchnąwszy ciężko, zamknąłem komputer i usiadłem w fotelu czekając na nieuchronny efekt krótkiej telewizyjnej "prasówki".
- Co sądzisz o OFE? – bez specjalnych wstępów wypaliła Precious. Spodziewałem się tego pytania – w końcu od kilku dni temat ten prawie przyćmił serial smoleński i, jak widać, obudził nawet w Precious "zoo-politicus".

czwartek, 3 marca 2011

Fortepian Chopina, czyli o bruku sięgającym ideałów

Zimno. Naciągnąłem na kołdrę dodatkowy koc, cały ten zestaw na głowę, przewróciłem się na drugi bok i podjąłem próbę ponownego zapadnięcia w słodki sen. Niestety, mój pomysł kompletnie nie zgrał się z oczekiwaniami Precious, która właśnie rozpoczęła spektakl polegający na rytmicznym podskakiwaniu wszystkimi czterema łapami naraz w miejscu, w którym pod kołdrą znajdowała się właśnie moja łaknąca snu głowa. Po kilku minutach, podczas których usiłowałem udawać, że kompletnie, ale to kompletnie tego nie czuję, chcąc nie chcąc wychyliłem głowę spod pierzyny. Na ułamek sekundy zahamowało to gimnastyczne popisy Precious. Spojrzała na mnie, widocznie zadowolona, że w końcu ktoś się obudził (Footsie i Snorkel, rzecz jasna, spali w najlepsze), po czym powróciła do swoich skoków, jednocześnie wykrzykując:  "Zimo! Wyp…..aj! Zimo! Wyp…. aj!".  Zatkało mnie – skąd w ustach tego smarkacza takie słowo?

środa, 2 marca 2011

Anihilacja, czyli wyjście smoka albo sztuka walki bez walki.

Lubię niedzielne śniadania. Snorkel też je lubi (jak i wszystkie inne posiłki). Precious je lubi. Nawet Footsie, z natury samotniczka, wpada na chwilę pożuć swojego ZiwiPeaka, wymieniając się z nami od niechcenia uwagami na temat minionego tygodnia. Ale tej niedzieli było nieco, hmm, powiedzmy, że...inaczej.
Niczego nie przeczuwając, rozpocząłem tradycyjny rytuał napełniania misek. Jak zwykle, wzrok Snorkla nie odrywał się od wędrującej miski. Zawsze wiedziałem, że podejrzewa mnie o podkradanie jego karmy, więc woli mieć wszystko na oku. Zgodnie ze swoim zwyczajem, a właściwie nieposkromionym apetytem, cały posiłek pochłonął w około 20 sekund, po czym rozsiadł się przy kominku i rozpoczął naszą niedzielną pogawędkę:
- Wiecie, że Precious nie jest prawdziwym Syjamem? 

- Jak to???!!! – krzyknęła Precious, o mało nie udławiwszy się kęsem BARFa.
- Normalnie – ciągnął niewzruszenie Snorkel – Grzebałem z nudów w Internecie po kocich stronach, żeby czegoś więcej się o Was dowiedzieć. I każda hodowla opisuje Foreign White jako kota orientalnego, a nie syjamskiego.
- Bzdura!!! Jestem Syjamem!!!
– wykrzykiwała Precious, a jej drobne ciało aż drżało od z trudem hamowanego wzburzenia. – Białym, unikalnym Syjamem!!!
- Kochanie, głupia sprawa, ale chyba jednak hodowcy wiedzą co piszą – z udawanym smutkiem i odpowiednio słodkim głosem skomentowała doniesienia Snorkla Footsie, czystej krwi kot syjamski starego typu. – Poza tym i tak powinnaś się cieszyć – mogło się okazać, że jesteś psem – zażartowała swoim zwyczajem.
Wtedy stało się coś niespodziewanego. Precious wykonała cztery piruety wokół własnej osi, dopadła swojego pluszowego misia, w mgnieniu oka wyszarpując w nim dwie imponujące dziury i z impetem wskoczyła na parapet, literalnie rozbijając nos na szybie. Odwróciła się i, dysząc z wściekłości, zakrzyknęła:
- To kampania nienawiści skierowana przeciwko mnie! Zmówiliście się! W każdą niedzielę ta sama śpiewka – "a Precious to, a Precious tamto". 

Teraz próbujecie mnie anihilować – tak – A-N-I-H-I-L-O-W-A-Ć!!!! Nie mam zamiaru tego dłużej znosić. Życzę smacznego, bawcie się dalej sami!